35 km. Dobry wynik, ale plan byl, zeby zrobic wiecej. Niestety kontuzja. Noga boli, kustykalem ledwo co. Pozegnalem sie z Valdisem zeby go nie spowalniac. Droga jest sielska, anielska. Pogoda wymarzona, bo w koncu chlodniej, a deszcze tylko pokropil pare minut. Poczatek kiepski, pozniej troche lepiej, bo noga z kazdym kilometrem przyzwyczaja sie do podloza.
Z widokiem dzikiej przyrody, a jednoczesnie lezacymi w oddali spokojnymi, sennymi wioskami kojarza mi sie cudne manowce SDM-u.
Dzis troche mysle o studiach, jak to sie pouklada, ale zaraz lape sie na tym, ze dosyc ma dzien swojej biedy i zostawiam to, skoro i tak nie mam na to wplywu. 5 km przed koncem spotykam Valdisa, czyli jeszcze nie koniec wspolnej wedrowki. Okazalo sie, ze wybralismy to samo schronisko. Nocleg w prawie szczerym polu. Oprocz albergue jest tylko klasztor. Ale okolica piekna. Zbieram sily na jutro. Mam nadzieje, ze bedzie lepiej szlo.
Mysl na dzis: chrzescijaninem najltwiej byc na Mszy, a reszta zycia czesto okazuje sie inna bajka...
piątek, 28 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mądra myśl... Tylko na Mszy też trudno się skupić. ;)
OdpowiedzUsuńA jednak bez Mszy jeszcze trudniej na co dzień być chrześcijaninem...
OdpowiedzUsuńSDM jest kiepski
OdpowiedzUsuńJak biec do końca, potem odpoczniesz, potem odpoczniesz
OdpowiedzUsuńCudne manowce, cudne manowca, cudne, cudne manowce
Buen Camino
SDM jest jedyny , niepowtarzalny i najlepszy!:)
OdpowiedzUsuń