piątek, 28 maja 2010

Dzien 17, Villaviciosa - Gijon

Wczoraj pozegnanie Margaret i Valdisa - juz na dobre, no chyba, ze spotkamy sie na mecie. A ogolnie dobry dzien. Noga o niebo lepiej. Wszystko sie goi tak jak powinno, takze jest szansa, ze skoncze moja pielgrzymke :)
Dzis mam 100 procent samotnosci i bardzo sie z tego ciesze.
Oby wszystko szlo dalej tak jak dzis. I nawet porzadne gory wrocily, tak ze sie zdyszalem porzadnie, czyli gitara gra :)
Podobno sw. Piotr plakal ilekroc slyszal pianie koguta - takie sa przynajmniej legendy... zastanawiam sie nad tym... miec swiadomosc winy... no nic, takie tam...
Mysl na dzis: Psy szczekaja, karawana jedzie dalej...

Dzien 16, San Esteben - Villaviciosa

nie moglem odwrocic :) pozniej pokombinuje :)

na koniec soptkalem Valdes i Margaret, sympatyczna Niemke, ktora tez robi Primitivo.
No i niestety Villviciosa powitala nas brakiem refugio i chcac nie chcac spalem w hotelu, bardzo przyjemnym zreszta :)

Dzien 15, Poo - San Esteben, czyli per aspera ad astram...

35 km. Dobry wynik, ale plan byl, zeby zrobic wiecej. Niestety kontuzja. Noga boli, kustykalem ledwo co. Pozegnalem sie z Valdisem zeby go nie spowalniac. Droga jest sielska, anielska. Pogoda wymarzona, bo w koncu chlodniej, a deszcze tylko pokropil pare minut. Poczatek kiepski, pozniej troche lepiej, bo noga z kazdym kilometrem przyzwyczaja sie do podloza.
Z widokiem dzikiej przyrody, a jednoczesnie lezacymi w oddali spokojnymi, sennymi wioskami kojarza mi sie cudne manowce SDM-u.
Dzis troche mysle o studiach, jak to sie pouklada, ale zaraz lape sie na tym, ze dosyc ma dzien swojej biedy i zostawiam to, skoro i tak nie mam na to wplywu. 5 km przed koncem spotykam Valdisa, czyli jeszcze nie koniec wspolnej wedrowki. Okazalo sie, ze wybralismy to samo schronisko. Nocleg w prawie szczerym polu. Oprocz albergue jest tylko klasztor. Ale okolica piekna. Zbieram sily na jutro. Mam nadzieje, ze bedzie lepiej szlo.
Mysl na dzis: chrzescijaninem najltwiej byc na Mszy, a reszta zycia czesto okazuje sie inna bajka...

Dzien 14, Serdio - Poo, czyli jak roboty drogowe potrafia utrudnic zycie...

Pierwszy dzien w Asturii. Ciekawe, bo od razu widac, ze to inny region. Na szczescie powrot do tego co na poczatku, czyli mniej asfaltu, a wiecej gor i dzikich terenow. Niestety roboty drogowe zupelnie zmienily trase (tu mala dygresja, ze w Hiszpanii kryzysu nie widac. Buduje sie wszysto na potege. Nawet bogatych Niemcow i Holendrow to dziwi, bo u nich raczej zastoj).
Krajobrazy nadal ladne, ale trzeba co najmniej godzine dluzej isc. A tak to juz jest, ze jak sie nastawisz na 35 km, to potem te ostatnie nadliczbowe 5 jest najgorsze. Dzis polowa calej trasy za mna. Polowa przede mna. Najpozniej pojutrze pozegnanie z Valdisem i wtedy juz na pewno bedzie to zupelnie inna czesc mojej drogi. Pewnie z akcentem drogi do wnetrza siebie. Ale z drugiej strony nie nastawiam sie. Swiety Jakub pokaze. A i jeszcze jedno. Mam takie male zyczenie zebym spotkal w Santiago, choc jedna osobe z ktora wczesniej widzialem sie na szlaku. Zobaczymy, czy sw. Jakub bedzie w stanie to spelnic, jesli dojde oczywiscie. Niektorzy musza wracac nawet po przebytych 500 km, takze nic nie wiadomo. Brakuje mi polskiego jezyka, dobrze, ze przynajmniej w telefonie mam pare piosenek ;)
no i od jutra ma byc chlodniej. Ciesze sie, bo to slonce juz zupelnie mnie przepalilo.
mysl na dzis: im bardziej czlowiek stara sie porzadkowac, tym bardziej widzim, ze coraz wiecej ciezkiej pracy przed nim... ale to dobrze :)

p.s. pisalem, ze tesknie za polskim, a w schronisku Slowakow spotkalem. Kazdy w swoim jezyku mowil i wszyscy sie rozumielismy... jak milo :)

Dzien 13, Santillana del Mar - Serdio, czyli idz swoja droga...

Dzis powial wiatr od morza. Jakie ukojenie. Mimo, ze trasa dluzsza to od razu latwiej, bo chlodniej. I piekne miasteczka. Przenosza duchem do innej epoki. Cudownie.
W zasadzie jesli nic sie nie zmieni to ostatni raz widzialem wczoraj wiekszosc mojej kompanii. Francuzow, Vila, Rolanda. Ja przyspieszylem, a oni raczej nie. Narazie jeszcze Valdis dotrzymuje mi towarzystwa, ale niedlugo kazdy pojdzie swoja droga. Naprawde piekne to byly spotkania, ktore na dlugo pozostana w kazdym z nas. Dzis 2 zupelnnie rozne tematy.
Pierwszy to przyszlosc i spokojne poszukiwanie
A drugi, czy lek przed smiercia jest brakiem wiary... czy moze miesci sie on w tej niepewnosci ktora wiara zaklada...?
Mysl na dzis dolacze pozniej, bo spisalem na kartce i nie wzialem :)
W kazdym badz razie nosi tytul, w poszukiwaniu Boga...
Szukam Boga
Olbrzymia katedra przeraza mnie pustka
Ale klecze upracie
Bo ponoc czesto tu bywasz
Wlepiam wzrok
W zlotego Jezusa
Tego z prawej nawy
Wyglada na najbardziej Wszechmogacego
Zaciskam zeby
Marszcze brwi
I staram sie o dobry przeplyw energii
Jak uczyli na cwiczeniach z yogi
I nic
Robie sie niespokojny
Po namysle
Przerzucam sie na Jezusa srodkowego
Wytezam wzrok
Bo moze choc poruszy wargami
Daje Ci ostatnie 30 sekund
Odliczam z namaszczeniem
Ale z chwili na chwile wolniej
Ostatecznie
Unosze sie honorem
Wychodze
Przed drzwiami
Smierdzacy zebrak
Natarczywie wola o pieniadze
Trace cierpliwosc do reszty
I pomyslec
Ze wtedy oplulem Ciebie...

Dzien 12, Santander - Santillana del Mar, czyli stand by me

Po poludniu spotkalismy pod katedra specyficznego pielgrzyma. Byl to pelgrzym jednefgo miejsca, jak podejrzewamy, poniewaz zebral o pieniadze, a ubrania mial jak z zurnala i raczej nie przeszedl Camino tak jak twierdzil. Pieniedzy juz nie mial, a do Santiago daleko...
Dzis 34 km i Stand by me. Plan zeby przez najblizsze 4 dni trzymac sie miedzy 34 a 40 km dziennie, az do Villaviciosa, gdzie nastepuje podzial na Primitivo i Del Norte. Ale zobaczymy jak bedzie. Dzis przypomina mi sie film z tytulu notki, a diokladniej scena przechodzenia przez most. Dla tych co nie ogladali polecam caly film, bo naprawde piekny. No a ja podobnie dzis przemykalem przez zakazany dla pieszych most, tyle ze szczesliwie pociag nie nadjechal...
Emocjonalnie dzis kipi wszystko we mnie. Ale to dobrze, mysle, ze zawsze potrzeba troche bolu jesli ma sie urodzic cos dobrego. Relacje z ludzmi... Potrzeby moje i nie moje... Relacje z samym soba... Trudne tematy, trudny dzien. I do tego piekielnie goraco, bez chwili przyjemnego powiewu wiatru. No i asfalt prawie topi sie pod nogami. Ale wieczorem ciesze sie z 34 zrobionych kilometrow. Jeszcze bardzo mile spotkanie z Niemkami, ktore tez pielgrzymuja, ale nie do Santiago, lecz do klasztoru gdzie jest kawalek drzewa z Krzyza Swietego....
Jutro kolejny z cyklu duzych dni.
A mysl na dzis, ze w zyciu takie sprawy, krzyze, ktore sa wpisane w cale Twoje zycie. Nie ma to ani usprawiedliwiac z braku poprawy, ani zniechecac, ze praca nad soba nie ma sensu. Po prostu kazdy ma swoje Westerplatte...

sobota, 22 maja 2010

Dzien 11, Guemes ~ Santander, czyli lenistwo nie z wyboru

Dzis prawdopodobnie najkrotszy odcinek na mojej drodze. Tylko 14 km, ale nie ma mozliwosci isc dalej, bo nastepne otwarte schronisko za 34 km. Takze spokojnie i powoli. A widoki jeszcze cudniejsze. W zasadzie cala droga wzdluz skarpy. Czyli morze i gory w jednym. A potem statkiem do Santander. Jestem na miejscu o 12. 3,5 godziny do otwarcia schroniska, wiec troche zwiedzam i zajmuje kolejke, bo miejsc w refugio podobno malo. Miast bardzo ladne. Zreszta jak wiekszosc tutaj. Dojrzewa we mnie pomysl na pisanie, choc z drugiej strony za duzy zaprzata mi glowy.
Ktos pytal po co poszedlem na Camino. Odpowiem rowniez cytatem, takim ktory czesto pojawia sie w opisach tej drogi. Jesli masz pytania, watpliwosci, jesli szukasz drogi, zostaw to wszystko, nie mysl o tym i idz. A kiedy dojdziesz ~ odpowiedz sama przyjdzie... Moze nie do konca zgadzam sie z tym zostawieniem tego wszytkiego, bo mysle ze to musi sie przetrawic, ale licze, ze wroce choc z jednym pytaniem mniej...
p.s. w koncu dodalem modlitwe Nobody!

Dzien 10, Santona ~ Guemes, czy to raj, czy Guemes...

Dzis decyduje sie na standardowa odleglosc, ok 26 km, a to po to by zakonczyc dzien w jednym z najlepszych albergue. Droga piekna. Stopy juz prawie idealne po Bilbao, tylko upal przygniata do ziemii. Ale przecudne widoki dodaja otuchy. Jest zielono, idzie sie piekna, spokojna droga, ktora bardzo przypomina Beskid Niski. A ze to moje ukochane gory, pewnie dlatego rowniez tu bardzo dobrze sie czuje.
Dochodze do Albergue pomiedzy Valdesem a Francuzami. Hospitalero czeka juz ze szklanka wody. Troszczy sie o nasz jakbysmy byli w 5 gwiazdkowym hotelu.
A wieczorem kolacja dla wszystkich, spiewy, tance, jak na weselu. Cudowna atmosfera...
Mysl na dzis ~ Mozna w zyciu robic najprostsza czynnosc, ale robic ja tak, zeby drugiemu czlowiekowi otworzyc niebo...

Dzien 9, Castro Urdiales~Santona, czyli jak zdobyc Magdalene i kolacja po francusku

Wieczorem dnia poprzedniego po powrocie z miasta spotkalem Rolanda. Okazalo sie, ze pokonal dwa odcinki w ciagu jednego dnia. Niesamowite, ale tez ciekawe, ze diableski most nie sprawil mu zadnych trudnosci. Ale to fajnie, ze dla kazdego cos innego jest proste, inne trudne. Dobrze sie czuje w tej roznorodnosci. Dzis dobry dzien. Dlugi ale dobry. Zrobilismy lacznie 41 km i wszystkie w dobrym kierunku. Razem z Vilem i Valem. Musielismy pokonac najtrudniejsze wzniesienie ~ Magdalene. Bylo bardzo goraco, ale poza tym ok. Troche rozmow, troche milczenia i samotnosci. Tak jak byc powinno. A potem w schronisku spotkanie z Francuzami i wspolna kolacja. Fajnie ale mobilizacja by uczyc sie mocniej tego jezyka. Wpadl mi pomysl na opowiadanie i w sumie zapisuje to tutaj zeby miec mobiliacje do jego ukonczenia i nie zapomniec.
Powoli kazdy zaczyna sie zastanawiac jak bedzie kontynuowal droge. Za ok tydzien trzeba wybrac albo dalej polnoc, albo pierwotna droga, ktora przez gory laczy sie z frances. Troche mnie dziwi ale wiekszosc chce isc primitivo. Ja na poczatku tez mialem takie plany, ale teraz stwierdzilem ze pojde tam gdzie mniejszosc. Dobrze jest byc w grupie, ale jesli od Sebrayo bede mial ostatnie 10 dni w totalnej samotnosci bedzie idealnie.
p.s. a i jadlem osmiornice... super jest...

Vil i Val, Vilhelm i Valdis, moi towarzysze drogi

środa, 19 maja 2010

Dzien 8 Muskiz - Castro Urdiales

Ranek byl straszny . Wszystko mnie boli. Ale z drugiej strony dobrze. Pielgrzymi trud musi byc, zeby mogl przyniesc efekt. Takze nie ma tego zlego. Dzis skracam troch dystans. Tylko Francuzi ida dalej, takze pewnie dogonie ich w Guemes, za dwa dni. Piekny dzien jednak. Pogoda sprzyja. Ide wzdluz skarpy, a w dole morze. Fajny wiatr pozwala troche odpoczac. Az zapominam o bolu :)
Chodzi za mna piosenka: Panie, prosze spraw, aby zycie mi nie bylo obojetne. Abym zawsze kochal to co piekne... Niech to bedzie mysla na dzis...
Jestem bardzo wczesnie w Castro Urdiales. Piekna miejscowosc. Troche jednak kurort dla mieszkancow Bilbao szczegolnie. Leze sobie i zbieram sily. Bo jutro czeka mnie duzo kilometrow. Spotkalem Franza, tego z Cennaruzo. Jechal z Holandii rowerem, a z Bilbao idzie z zona pieszo. Fajnie :)
Mowie Wam, idzcie na Camino, nawet jak nie macie calego miesiaca ;)
A i ja staralem sie odpowiedziec w wiekszosci tam gdzie bylem zaczepiany :)

Dzien 7 Bilbao - Muskiz, czyli diabelskie moce...

Dzien dzisiejszy pewnie dlugo zapamietam. Postanowilem pojsc do muzeum w Bilbao, co spowodowalo, ze moje wyjscie znacznie sie opoznilo. Wyliczylem jednak ze i tak spokojnie dojde do Muskiz. Wychodzac wszedlem jeszcze do Biura Informacji by zasiegnac rady jak najlepiej wyjsc z tej metropolii.
- skad pan jest?
- z Polski - odpowiadam
- to w takim razie wytlumacze pnu po polsku
Okazalo sie, ze to polka, ktora mieszka w Hiszpanii. W dodatku przeszla cale Camino, zatem moglem w naszym jezyku porozmawiac i dalej w droge. Przy wyjsciu z miasta spotkalem Wilhelma. Zatem dalej idziemy razem. Skwar niemilosierny, a pod nogami niestety asflalt. Strzalki prowadza nas jakos dziwnie, az w koncu mamy juz pewnosc ze zabladzilismy. Pytamy ludzi. Kazdym mowi cos innego. Jakis dramat. Robi sie coraz gorecej. Ledwo wyszlismy z Bilbao, przed nami szmat drogi. W koncu mozolnie po straconych 3,5 godzinach ruszamy dalej. Do tej pory nie wiemy co robily tam te inne strzalki. Fakt jest faktem, ze wszystko dzialo sie pod Diabelskim Mostem...
Dalej nie ma czasu na sentymenty. Gnamy ile sil w nogach, ale niestety sil coraz mniej a kilometrow jeszcze ponad 20. I kolejny zanik strzalek, tym razem w Portugalete. Tym raze jednak dobry duch w postaci starszego malzenstwa przeprowadza nas przez cale miasto.
Dochodzi 22 i jeszcze tylko ostatnie 11 kilometrow... Albergue zamkniete od godziny wiec idziemy w ciemno. Jestesmy u celu o 23.30... Nog juz nie czuje... w ogole nic nie czuje... ech pogmatwal nam diabel plany, ale nie wzielismy metra choc troche nas kusilo. Budzimy pielgrzymow, ale spia jak zabici. W koncu ktos otwiera... Valdis ;)
Byle do rana. Jutro na pewno krocej. Bo nogi strasznie bola. Zamiast 30 zrobilismy 50, niestety nie do konca w dobrym kierunku...
Mysl na dzis: Wazne sa checi, ale musza byc jeszcze predyspozycje... moze warto z czegos zrezygnowac w zyciu, jesli naprawde nie jestem w tym dobry... a moze nie? :)

poniedziałek, 17 maja 2010

Dzien 6: Morga ~ Bilbao

Jestesmy z Valdesem sami, wiec nie ma wyboru ~ idziemy razem. Zreszta jest bardzo sympatycznie. Okazuje sie ze nie umiem szacowac wieku ludzi. Valdis ma 56 lat chociaz nigdy tyle bym mu nie dal. Prawdopodobnie dlatego, ze biega regularnie w maratonach, co sprawia ze ma dobra kondycje. Valdis jest Luteraninem, przez co jest mi jeszcze blizszy . Dzisiejszy dzien uplywa na gadaniu. Potrzebne sa takie momenty. A pogoda po raz pierwszy jest genialna. Slonce od pierwszego do ostatniego momentu. Palace jak nigdy przedtem. Rozmowy o zyciu, ktorych na Camino nigdy za duzo. Dochodzimy do Lezama i nagle wylania sie znajoma sylwetka... tak to Roland!! okazalo sie, ze ktos zaproponowal mu nocleg i wzial do siebie. Takze na szczescie wszystko w porzadku i kawalek idziemy dalej. Potem Roland odpoczywa. A my mkniemy poprzez wzgorze Avril, ktore wyciska z nas wszystkie poty az do Bilbao. I jak zawsze w miescie kolejny problem. Albergue, ktore mialo byc otwarte jest zamkniete... ech, dlatego wole wioski. Mkniemy w takim razie na drugi koniec miasta i po 2 godzinach osiagamy miejsce do spania... Roland juz na nas czeka. Dowiaduje sie w tym miejscu, ze to kolejne pozegnanie, bo Roland decyduje sie jeden dzien zostac w Bilbao... Tak to jest, znajomosci na Camino sa plynne, ale bardzo istotne. Jeszcze udaje sie nam porozmawiac... Roland ma wyrzuty sumienia za swoj narod... Jestem pierwszym Polakiem jakiego spotkal... kto wie, moze ostatnim...?
Jutro ok 30 km, ale zastanawiam sie czy nie wyjsc pozniej i nie zwiedzic slawnego Muzeum Sztuki. Wtedy pewnie dotre na miejsce dopiero ok 19... czas pokaze...
Mysl na dzis... moze jestem jedyna Biblia jaka ma w rece drugi czlowiek...

Dzien 5: Cennaruzo ~ Morga

Wspanialy wieczor za mna. Najpierw bylismy na hiszpanskich nieszporach. A potem rozmowy przy zupie 5 facetow. Fakt faktem ze dla wiekszosci moglbym byc wnuczkiem, ale tutaj to nie ma znaczenia...Troche polityki, troche turystyki, do tego bardzo sympatyczni cystersi. Wszystko to sprawia jakbysmy znali sie od lat, mimo ze roznica siega 40 lat. Nazajutrz okazuje sie ze Roland i Valdes maja takie same plany jak ja, czyli dojsc do miejscowosci Morga, dalej niz kaze przewodnik, bo czesc schronisk jest w maju nieczynna i trzeba troche inaczej planowac. Droga juz drugi dzien jest bardzo blotnista i czesto czuje sie jakbym zdobywal dzungle amazonska. Do tego pogoda tradycyjnie zmienia sie co 30 minut. Pada, a potem wychodzi slonce i tak w kolko. Ide z Valdesem, ale Roland jest niedaleko za nami...
No i stalo sie. O jedna strzalke za malo i poszlismy za w zla strone. Teraz musimy obejsc gore wokol i nadorbic 5 km. Smiejemy sie ze Roland podobnie jak wczoraj bedzie mowil ze byl bardzo zdziwiony ze nas nie ma. Ale tak juz jest ze niemieckie przewodniki sa najlepsze i najciezsze... W koncu dochodzimy do Gerniki. Dla wiekszosci to koniec na dzis, ale przed nami kolejne 10 km. Teraz najtrudniejsze. Trafic do schroniska o ktorym nawet nie wszyscy miejscowi wiedza. Bardzo mozolna wspinaczka i co 30 min mowia Ci ze jeszcze tylko 2 km. W koncu jednak udaje sie. Dotarlismy. Co ciekawe, nikogo nie ma. To niemozliwe zeby Roland nie doszedl. Nie wiadomo czy poszedl dalej czy tez zbladzil w Gernice. Zobaczymy... Jestesmy w pieknej dziczy. Jutro Bilbao. Pogoda sprzyja od poludnia. Ale rano pewnie tradycyjnie bedzie padalo. Valdes opowiadal ze spotkal w Orio pania ktora ma 72 lata. Pierwszy raz byla na camino 2 lata temu. Nie spieszy sie. Mowi ze w koncu moze odpoczac od garow, co sprawia jej wielka przyjemnosc...
p.s. jeszcze jedno. Przedziwne. Codziennie snia mi sie narozniejsze osoby. Niektorych nie widzialem lata. To bardzo dziwne. Kazdego dnia 2 lub 3. Uznalem ze to jest znak by szczegolnie o nich pamietac tego dnia...
Mysl na dzis: Na Camino nie da sie przygotowac. Mozesz trenowac miesiacami i skrecic noge pierwszego dnia. Potrzeba pokory i zgody na to ze moze sie nie udac... jak w zyciu...

Dzien 4 : Deba ~ Cennaruzo

Na szczescie Klaudii nic sie nie stalo. Tak jak myslalem, spytala o droge 200 metrow dalej i nie zbladzila za bardzo. Wieczorem idziemy ze Szwedkami i Dzin na kolacje. W zasadzie pozegnalna, bo Eve i Lille wyjezdzaja. Chyba tylko cudem moglibysmy spotkac sie w Bilbao, ale kto wie. Poki co odnajdujemy coraz wiecej podobienstw szwedzko polskich w opozycji do Hiszpanii. Rozmawiamy o planach. Eve mowi ze przydalbym sie w Rosji... Nadchodzi Klaudia, przysiada na chwile, a pozniej razem wracamy do schroniska.
A dzis towarzysko dzien bardzo ciekawy... gorzej pod wzgledem pogody i widokow. Wyszedlem ok 7.30 z Deby. To bylo pozeganie z morzem az do Bilbao. Pogoda nie rozpieszcza, ale po drodze, przy wyjsciu z miasta spotykam Klaudie. Okazuje sie ze byla jedna z dwoch osob, ktore wyszly przede mna. Druga to Roland. Idziemy zatem jakis czas we dwojke. Fajnie sie gada o planach na zycie, o duchowosci itp. Ale przychodzi czas zeby sie rozstac. Zalezy mi zeby zlapac dzis miejsce Centaruzo wiec ruszam dalej. Doganiam tych, ktorzy w miedzyczasie mnie wyprzedzili. I tak spotykam Anglika... On bierze mnie za Hiszpana, ale kiedy juz narodowosci zostaja rozpoznane rozmawiamy po angielsku. Valdis, swoje imie odziedziczyl po rodzicach Lotyszach. Ale urodzil sie w Londynie. Valdis ma bardzo szybkie tempo, co bardzo mi odpowiada, szczegolnie dzisiaj, kiedy tereny sa trudne, dobre tempo bardzo sie przydaje. Idzie sie bardzo fajnie, mamy bardzo dobry czas, wiec zatrzymujemy sie na obiad. Na koniec dochodzimy do klasztoru. Jestesmy w pokoju razem z Niemcem Rolandem, Holendrem Franzem, ktory jedzie na rowerze, poprzednio poznanym Holendrem, ktory ma na imie Vilhelm i z Valdesem. Do drugiego refugio dotarli Klaudia, Dzin, para Szwajcarsko Niemiecka, szybki hiszpan {od Valdes dowiedzialem sie ze mlody wrocil do domu z powodu kontuzji}. Mysle, ze jest to grupa, ktora bedzie mi towrzyszyla dluzszy czas.
Klaudia postanowila zostac w Centaruzo 2 dni, zeby podreperowac nogi. Takze to kolejne pozegnanie... Ale co zrobic...
Mysl na dzis ~ Sa rozne sciezki duchowe, ale jesli rzetelnie staramy sie isc w glab zawsze musi prowadzic to do sluzby, do oddania sie, do krzyza... roznie pojmowanego...

piątek, 14 maja 2010

Dzien 3 Zumaia - Deba, czyli czasem lepiej krocej...

Postanowilem zrobic sobie spokojny dzien, tymbardziej ze wszyscy planowali isc dzis do Deby. Jak sie okazalo, nad nami byl jeszcze jeden pokoj pielgrzymow. Spotkalismy sie na sniadaniu, sympatyczna para Niemiecko-Szwajcarska i Klaudia... tak lodzianka :) Takze przy posilku troche pogadalismy. Jest fotografem i filozofem... sprzedala mieszkanie i ruszyla Camino decydujac sie w jednej chwili. Niestety kupila nowe buty i to byl problem. Ledwo chodzila. Zostawilem jej cos mojego, dodatkowo Eve dala jej cos co nazwala "druga skora". Pozgenalismy sie ze Szwedkami ktore nie planowaly dalszego etapu, Klaudia zostala by opatrzec rany i w droge... Nie musialem sie spieszyc, bo to tylko 13 km wiec spokojnie szedlem z Jin. Niesamowite o ilu rzeczach mozna rozmawiac majac tylko wspolne ok 50 slow. Jin wyglada na moja rowiesniczke, ale ma 39 lat i tez jest z Seulu. Powiedzialem jej ze idzie juz 7-osobowa grupa z tego miasta. Bardzo sie ucieszyla, bo prawdopodobnie spotkamy sie w Debie. Potem Koreanka pozostala by odpoczac, a ja pognalem do Deby. Pierwszty dzien genialnej pogody. Na miejscu bylem ok 13. Pierwszy w schronisku, a zaraz za mna mlody Hiszpan. Nie wierzac pytam czy przyszedl z Zarrautz. Okazalo sie ze ma takie pecherze ze dzis przyjechal pociagiem. W Debie jest piekna plaza pomiedzy gorami. Poza tym miast bardzo ciekawe, bo zbudowane na 3 poziomach gory i na kazdy mozna wjechac winda :)
Z czasem refugio zaczelo sie wypelniac. Przyszla Jin i para Szwajcarsko-Niemiecka, a takze Francuz i Niemiec o imieniu Roland, obaj ok 60 lat. Z Rolandem troche pogadalismy, bardzo sympatyczny czlowiek. Kiedy poszedlem kolejny raz obejrzec miasto slysze jak ktos wola: Simon, Simon! Patrze, a to Szwedki :) Okazalo sie ze postanowily przejsc jeszcze jeden odcinek. Eve pyta mnie czy zolte strzalki prowadza do refugio. Ja na to ze nie, bo one prowadza dalej na szlak. Na to Lille, mowi: O Boze, co my zrobilysmy! Okazuje sie ze przechodzila tedy Klaudia i pokierowaly ja da albergue poza miasto, by sadzily ze to droga d schronska. Podobno Klaudia szla na boso bo nie mogla juz nosic butow... No to niezle narobily, bo nastepne albergue dopiero za 30 km... ale pocieszam je, ze na pewno spyta jeszcze kogos miejscowego. Szybko podlapuja te wersje, by ukoic troche wyrzuty sumienia... Zobaczymy co bedzie wieczorem...
Jutro sie pewnie znow podzielimy, bo wiekszosc pojdzie do blizszej Markiny, a reszta do Klasztoru Cystersow, gdzie jest tylko 8 miejsc...
Mysl na dzis - Lepiej pytac dwa razy...


(jak bede w normalnej kafejce to dodam zdjecia)

Dzien 2 - San Sebastian - Zumaia, czyli nie ma teg zlego...

Postanowilem ostatecznie obrac droge srodka i zrobic 1,5 dnia. Wychodzi ok 36 km. w Zumaia. Oczywiscie znow zaczelo sie od deszczu. Ale tym razem szybko przeszlo. Minalem sie z Holendrem, ktory zamierzal dojsc do Zarrautz, czyli 10 km blizej. Pozgenalismy sie wiec po polsku i uslyszalem "do widzenia Simon" :)
Z kazda minuta pogoda sie poprawiala. Droga tym razem w wiekszosci wiodla przez miasta, takze widokow bylo mniej niz ostatnio. Dosyc szybko pozostwilem reszte w tyle, tylko na horyzncie pozostal jeszcze mlody Hiszpan. Wiedzialem ze musze dzis zrobic ponad 10 km wiecej niz reszta. Najgorsze sa duze spadki terenu. Latwiej byloby zbiegac ale jest za slizgo. Po kilku takich manewrach rozbolala mnie noga. Na szczescie meta sie zblizala. Zumaia to bardzo ladne portowe miasto i przyjemnie sie po nim chodzlilo. Ucieszyl mnie takze czas, bylo dopiero kilkja minut po 17. Niestety zawsze musi byc jakies ale... tym razem po prostu refugio bylo zamkniete. Jedyna pociecha to taka, ze najblizsze jedynie za 2 kilometry. Nie zastanawiajac sie dlugo ruszylem z kopyta. I rzeczywiscie bylo. Santa Klara - prywatne, drogie, sredni sympatyczne, ale w takich wypadkach nie bylo wyboru. Okazalo sie ze nie jestem tam sam. Reszte stanowili Ci, ktorzy wyszli dzien za mna ale nie mieli za duzo sily i zostali w polowie drogi. W pokoju bylem z dwiema Szewdkami, na oko jakies 55 lat i Koreanka, ktora jak sie pozniej okazalo jest o wiele starsza niz wyglada. Wielkim plusem bylo ze nareszcie zapanowal angielski i to taki w pelni dla mnie zrozumialy. Moze oprocz Jin(Koreanki), ktora niewiele kumala. Ale Szwedki przesympatyczne, bardzo zabawne. W zasadzie nie planuja dluzej tu byc. Z Zumaia maja jechac do Bilbao i Santander, zwiedzac i wrocic do domu. I tak planuja co jakis czas wracac. Poki co zrobily jakies 40 km w 4 dni, wiec byly w szok, ze ja pokmonalem ten dystans w jeden dzien. Eve i Lille, bo tak maja na imie powiedzialy mi rowniez ze w poprzednim refugio byly z Polka, z mojego miasta i ze podejrzewaja ze ona tez nocuje w Zumaia bo miala straszne problemy z nogami. Tego jednak dzis sie nie dowiedzialem, a wieczor uplynal w bardzo milej atmosferze, mimo, ze jak to powiedziala Eve, bylo to najduniejsze refugio chyba w caelj polnocnej Hiszpanii... :)
A przede mna kolejny dylemat, isc jutro tylko 13 km, czy moze 45... Tak zle i tak nie dobrze...
Mysl na dzis - Samotny etap wiec duzo mysli. Ale szczegolnie, ze czlowiek definiuje siebie i swoje cele poprzez niepewnosc. Musi byc zawsze pewna doza braku wiedzy, walki miedzy tym co moje, a tym co Boze. Cale zycie uczymy sie rozpoznawac, ktore jest ktore...

środa, 12 maja 2010

Dzien 1 Irun - San Sebastian, czyli jak zgubic sie w wielkim miescie :)

Na wstepie zaznacze ze narazie nie bedzie zdjec bo cos mi telefon nie wspolgra, ale jeszcze wieczorem sprobuje. Do rzeczy...
Wieczorem spotkanie przy wspolnej kolacji. Nie myslalem ze moge o powaznych sprawach w obcym jezyku gadac, ale udalo sie ;) Holender z Amsterdamu pyta mnie co studiuje. Mowie mu o teologii i socjologii. On na to, ze ostatni raz byl w kosciele jak mial 19lat (teraz na oko jakies 65). Bardzo sympatyczna rozmowa o religii. O tym, ze to cos wiecej niz system etyczny, bo on niewierzac pozostal humanista i chyba dobrym czlowiekiem. Poza moralnoscia i sposobem postepowania pozostaje jeszcze kwestia wiary i tego wlasnie ow Holender nie potrafi przeskoczyc. Po wszystkich wczorajszych podrozach zasnalem jak dziecko przed 22.
Pobudka przed 7, potem bardzo mila hospitalera zrobila sniadanie i rozeszlismy sie. Ja mniej wiecej w srodku. Lunelo po 500 metrach - na szczescie bylem przygotowany wiec obylo sie bez przemokniecia. Mimo ze padalo bylo bardzo cieplo - 12 stopni o 7 rano! Schronienie znalazlem dopiero w kosciele Gudaleupe. Byli tam juz Niemiec, Austriak i mlody Hiszpan. Po drodze minalem jeszcze dwoch Hiszpanow, sporo starszych(dla potrzeb opowiadania bede ich nazywal szybki i wolny ;)). Zrobilem przerwe by troche sie przepakowac i razem z Austriakiem ruszylismy dalej. Jako, ze on zna tylko kilka slow po angielsku raczej nie rozmawialismy. Byla straszna mgla, ale przestalo padac. Podobno po prawej caly czas bylo morze, ale nie bylo go widac. Wystarczylo, ze Austriak odszedl na 5 krokow, a juz tracilem go z oczu. Po drodze minelismy Niemca. Dalej ja zatrzymalem sie na troche i tak sie rozstalismy. Pogoda byla coraz lepsza. Kiedy doszedlem do pierwszej wioski mgla zeszla calkowicie, widoki naprawde genialne (mam nadzieje ze jakos zamieszcze zdjecia). Nastepnie przeplynalem promem na druga strone rzeki. Szedlem coraz wyzej wzdluz jej koryta, doprawdy cudowne miejsce kiedy na najwzyszej skarpie widac jak wpada do morza... a dalej juz tylko horyzont...
Droga do San Sebastian przebiegla bardzo sprawnie. A samo miasto - wspaniale. Polozone pomiedzy gorami, a morzem. Glowna ulica idzie wzdluz plazy, a tle przepiekna katedra i inne zabytki. Niestety nie dane mi bylo poki co cieszyc sie ich widokiem, bo lacznie stracilem 3 godziny na blakanie sie miedzy albergami(schroniska dla pielgrzymow). Tak zmeczony z jednego konca miasta przeszedlem najszybciej jak sie da w drugi, by ostatecznie znalezc sie w alberge La Sirena. I tak mimo, ze do miasta dostalem sie jako drugi - tylko Austriak byl przede mna, to ostatecznie doszedlem tu prawie ostatni. Tylko Koreanczycy przyszli za mna bo podobnie jak poszli do albergue, gdzie nie bylo juz miejsc...
No to tak pokrotce... Chyba troche przynudzilem... ale w koncu ma to byc dziennik.
Teraz ide troche zobaczyc, zrobie szybkie zakupy i sprobuje jeszcze wieczorem wrzucic zdjecia...
Jutro zobaczymy... albo mniej niz dzisiaj, albo najdluzszy odcinek na Camino, jesli nogi pozwola. Ciekawi mnie, bo poprzednia hospitalera powiedziala, ze dzien przede mna idzie ktos z Lodzi... fajnie byloby sie spotkac :)
Najpierw San Sebastian:






I reszta:





wtorek, 11 maja 2010

Dzien 0 - Birmingham - Biarritz - Irun

Tak sobie pomyslalem, ze dzis chyba dzien 0, bo dotarlem do startu, ale jeszcze nie ruszylem. Podroz przebiegla nadzwyczaj gladko. Biarritz przywitalo mnie deszczem, ale chwile pozniej wyszlo piekne slonce. Jesli juz o Francji mowa to w koncu przelamalem sie i pytalem po francusku o dworzec i dojazd. Nie bylo tak zle chyba, bo trafilem bez problemow. Za to hiszpanski ewidentnie mi nie pasuje. Na szczescie wsrod pielgrzymow w wiekszosci sa wielojezyczni, w tym rowniez angielsko.
Myslalem ze na miejscu bedzie pusto, a tu niespodzianka. Choc trzeba przyznac, ze jest to ogromna zasluga grupy 7 osobowej z Korei, z Seulu, ktora zajela prawiev pol schroniska. W pokoju ze mna jest Francuz, Austriak, Niemiec i dwoch Hiszpanow. Poki co opowiadalem im o Lodzi. Dziwili sie ze nie kojarzyli tak wielkiego miasta, a ja uprawiam patriotyzm lokalny... a co tam. O 19 byla msza na ktorej pielgrzymi otrzymali specjalne blogoslawienstwo. Przesylam tresc modlitwy, Nobody moze przetlumaczyc wszystkim jak sie doczyta.
Jutro pobudka o 6.30. Pierwszy dzien spokojny, jedynie 25 km do swietego Sebastiana!

poniedziałek, 10 maja 2010

Dublin - pozegnanie...

Dzis moj ostatni dzien w Dublinie. Czyli rownoczesnie rozpoczecie bezposredniego juz przygotowania do Camino del Norte. Dzis wieczor wylece do Birmingham, dalej kolejna noc na lotnisku i przesiadka do Biarritz. Powinienem planowo znalezc sie tam ok 10. Pare godzin wolnego i po 15 pociag do Irun, skad juz zaczyna sie pieszo moja droga do Santiago... No ale te atrakcje dopiero jutro :) a dzis jeszcze pare zdjec ze zwiedzania okolic Dublina w piekny niedzielny dzionek :)
Najpierw Wicklow i wspaniale ogrody Powerscourt

Ciezko jest trzymac caly swiat :)




A teraz nagrobek dwoch krowek - wzruszajace, prawda? :)

I jeszcze Glendalough - zespol klasztorny i piekne krajobrazy wokol:




To tyle z mojego irlandzkiego zwiedzania. Do uslyszenia, pewnie gdzies ze szlaku :)

piątek, 7 maja 2010

Dzien z zycia ojca... chrzestnego :)

No wiec dzis jest taki fajny dzien, kiedy moge bawic sie ze swoja cora chrzestna :)
Totez notka tez niezbyt pielgrzymkowa. Dzis bedzie zdjeciowo.
Najpierw zalegle zdecie z noclegowni na lotnisku

A tu wlasnie przebywam, w domu przyjaciol, na iscie bajkowej ulicy :)

A teraz to juz poranna kolekcja zdjec Gabrysi. Oto moja cora :)





czwartek, 6 maja 2010

Bruksela i Dublin, czyli nie taki diabel straszny...

3 rano. Bruksela Charleloi. Chcialbym zebyscie to zobaczyli. :) Noclegownia jak u brata Alberta. Jedni spia na krzeslach, inni na ziemi. Budynek jest ogrzewany wiec to nie problem. Poza tym fajnie, ze tak mozna, nikt nie zwraca na to uwagi. Jest bardzo spokojnie.

Najczesciej o takich godzinach najlepiej mi sie mysli :) Fascynuje mnie tutejsza interkulturowosc. To sprawia, ze czlowiek staje sie otwarty, nie zasklepia sie jedynie na swoim malym poletku. W samolocie siedzialem obok dwoch ortodoksyjnych Zydow. To tez bylo niesamowite. Nigdy wczesniej nie widzialem ich na zywo. Patrzec jak sie modla, jak sa w to zaangazowani - niesamowite...
Dochodzi czwarta. Za godzine odprawa do Dublina. Wszystko wskazuje na to, ze uda sie doleciec. To chyba kolejny sygnal zebym za duzo nie planowal i nie martwil sie na zapas. Zrobie jeszcze ostatnia rundke wokol Charleloi...
I jeszcze ten wszechobecny francuski :) Miod na uszy. Wlasnie pani przez glosnik zrobila pobudke calemu lotnisku, ale w tym jezyku to az milo :)
No i jestem w Dublinie. Wszystko zgodnie z planem. Dorotka odebrala mnie z lotniska. Tylko telefon nie dziala poki co. Dlatego "wlamalem sie" do Krzysiowego laptopa, zeby dac znac ze nie spadlem, mam nadzieje, ze bedzie mi to wybaczone... :)
Podsumowujac, nie trzeba bylo sie bac - wszytko poszlo zgodnie z planem. Wszak to kolejny etap na drodze do Santiago :)

środa, 5 maja 2010

Pod znakiem zapytania...

Jestem na lotnisku we Wroclawiu. I nie wiadomo co dalej. Póki co loty do Dublina wstrzymane, ale może jutro ruszą. Także dzis do Brukseli, a co jutro? Się okaże. Albo Irlandia, możliwe, że Cork zamiast Dublina, albo będę zmienial bilety i polecę do Paryza lub Marsylii... Ale to dopiero jutro, więc na zapas nie ma się czy martwić... przecież dosyć ma dzień swojej biedy :)
Jakkolwiek nie będzie - już robi się ciekawie i to mi się podoba :)

Pierwszy krok...

Podobno każde Camino zaczyna się od progu własnego domu. Jeśli tak jest, to moja pielgrzymka zaczyna się już dziś. Za chwilę ruszam do Wrocławia, by stamtąd o 21 wylecieć do Brukseli. Noc na lotnisku, no i już z samego rana, bo o 6, wycieczka do Dublina. Tam u Krzysia i jego rodzinki zabawię kilka dni(w końcu zobaczę swoją ukochaną chrześnicę). A potem jako, że zawsze lubiłem skomplikowane dojazdy do celu :) jeszcze przesiadka w Birmingham (tu ukłon w stronę Łukasza, a raczej kard. Newmana), by 11 maja wczesnym popołudniem znaleźć się w upragnionej Francji. Niestety tylko na chwilę, bo TGV zawiezie mnie do granicy francusko-hiszpańskiej, skąd już zupełnie na pieszo rozpocznie się moje pielgrzymowanie :)
Jest we mnie taka wielka ciekawość, drogi, która mnie czeka. Nie mogę się doczekać każdego etapu tego wyjazdu, poczynając od tego dublińskiego. Najważniejsze jednak to czuć się prowadzonym, bo wtedy zawsze dotrze się do celu, bez względu na to gdzie będzie się on znajdował...

sobota, 1 maja 2010

Tytułem wstępu

Ta strona to zapis mojej podróży-pielgrzymki do Santiago de Compostella. W pierwszej mierze będzie takim zwyczajnym informatorem dla wszystkich moich bliskich; o tym, że żyję, co mnie spotkało, a co przede mną. Mam jednak nadzieję, że po czasie stanie się również cenną informacją dla wszystkich, którzy w przyszłości będą chcieli iść tą samą drogą. Zatem... do napisania!